poniedziałek, 10 czerwca 2013

Relacja ze zlotu.

 Na wstępie chciałbym podziękować ludziom i firmom, bez których nic by z tego nie wyszło, a nawet gdyby wyszło nie byłoby takie jakie było.
 Zacząć należy od Michała z Marvel Motocykle Gdańsk, gdyby nie on, nie jeździłbym na W 800, ale też to właśnie on zaszczepił pomysł i wsparł osobą i finansowo zlot. Dzięki niemu uzyskałem kontakt z importerem Kawasaki na Polskę, oraz z ludźmi z trójmiasta, którzy zakupili W 800.
 Kolejnym podmiotem, który wsparł nas materialnie jest dealer kawy z Warszawy Cafe Racer. Gadżety z obu firm ucieszyły a nawet w pewnym sensie uratowały chwile trudne na zlocie.
 Dziękuję też prasie, a informacje o zlocie zamieścił zarówno Motocykl, jak i Motormania. Dzięki także dla Tomka, uczestnika zlotu, bez którego nie powstałyby naszywki i grupa na facebooku. Gratki dla Viktora, za propozycję przygotowania trasy, niestety nie wypaliło, ale może za rok.
 No i ostatni akcent, importer Kawasaki ..... udało się zamieścić info o zlocie na dwa dni przed imprezą i to tyle, więcej pisać nie będę i liczę na poprawę kontaktów z klientami :)

Czas przejść do samego wydarzenia i zastrzegam postaci nie są fikcyjne, a wszystkie wydarzenia miały miejsce.
 Jako główny organizator, przy wsparciu wyżej wymienionych, nie spałem dobrze jakiś tydzień przed zlotem. Masa tematów do dopięcia, zgranie czasów i terminów, ułożenie planu spotkania, to wszystko kosztowało troszkę pracy i stresu, czy to wszystko się uda. Na dwa dni przez wyjazdem pozostała tylko jedna wątpliwość, pogoda, która jak się później okazało, jest nieprzewidywalna i okropnie potrafi popsuć, choćby najlepszy plan. Dzień przed wyjazdem były zawody Smoczych Łodzi, więc adrenalina i wysiłek fizyczny skutecznie pozwoliły zapomnieć o tym co się miało wydarzyć w weekend.
 Startujemy. Piątek rano, pobudka jak zwykle wczesnym rankiem, wyglądam za okno, nie pada. Szybki przelot, przez strony z pogodą i .... musimy wyjechać tak aby być na miejscu przed 15, od tej godziny w miejscu zlotu zaczyna padać i kończy dopiero w sobotę o 16. Szkoda, że też tym razem portale się nie pomyliły, przecież zawsze się mylą. Szybkie pakowanie i o 11 ruszamy w trasę, tutaj wielkie podziękowania dla mojej żony, udało jej się zmieścić w dwie niewielkie sakwy, a zabrała wszystko co niezbędne. Ponieważ jechaliśmy już tą trasą, nie było niespodzianek, zaczynamy obwodnicą, przed autostradą wbijamy na starą jedynkę. Za Tczewem tankowanie i sesja zdjęciowa moto na tle pól rzepakowych :)

 Największe zdziwienie to ilość TIRów na trasie, do cholery, przecież mamy już trochę autostrad, a to całe ciężkie cholerstwo rozjeżdża drogi i tamuje ruch. Nie wiem, po co to wszystko budowano, skoro teraz nie są w stanie zachęcić przewoźników do korzystania z tych dróg.
 Kolejny przystanek na kawę robimy przed Świeciem. Na parkingu spotykamy motonitę w puszce, ale rozmowa kręci się wokół moto, a jakże, nagle okazuje się, że jest to niewyczerpalny i świetny temat w chwilach odpoczynku na trasie. Żeby zdążyć przed deszczem i mieć jeszcze chwilę zapasu postanawiam już jechać prosto do celu. Reszta trasy upływa spokojnie, no może za wyjątkiem paru lekko zwariowanych kierowców, uważających, że mogą wyprzedzać kiedy moto jest na drugim pasie ruchu. Docieramy cali i zdrowi około 14. Przed Daglezjowym Dworem stoi już jedno W 800, jak się później okazało Stefana. Meldunek, kawka, herbatka i widzimy nadjeżdżający czarny W z koszem bocznym.

 To cudo należy do Krisa, a on dotarł do nas wraz żoną Lizą aż z Belgii. Mimo pewnych wątpliwości co do naszych możliwości porozumiewania się w innym niż polski języku, udaje się przywitać i zacząć rozmowę. Na szczęście w niedługim czasie przybywają Andrzej z Beatą no i "męczymy" się już w szóstkę. Po chwili dołącza Stefan, który po ponad 350 kilometrach zrobił sobie krótką drzemkę. W przeciągu godziny dociera także Grzegorz, niestety tylko na parę godzin. Cały czas czekamy na Tomka z Elą i Jacka z Kasią. Jesteśmy na linii i oczekujemy na informacje z trasy. Trzeba tu pozdrowić tych, dla których wyjazd stał się niemożliwy w ostatniej chwili, niestety sytuacje zdrowotne i życiowe komplikacje dotykają nawet tak fantastycznych ludzi jak użytkownicy Kawasaki serii W. Gdyby nie to, zamiast 7 mielibyśmy 11 pozytywnie zakręconych właścicieli z osobami towarzyszącymi lub bez.
 Późne popołudnie, Grzegorz już odjechał, deszcz pada coraz mocniej, robi się ciemno. Siedząc przy stole wymieniamy pierwsze opinie i własne doświadczenia związane z naszymi motocyklami. Kris zaskakuje nas transportem jaki przywiózł z Belgii. Okazuje się, że zabrał ze sobą parę gatunków piw regionalnych, po parę sztuk każdego. Jak się okazuje wózek boczny to nie tylko wygoda pasażera, ale niezastąpione miejsce na dodatkowy ładunek. Ładunek, który sprawił nam wszystkim wiele radości.
 Mimo bogatego wyboru w miejscowej restauracji, nie jesteśmy w stanie odwdzięczyć się Krisowi za tak wspaniałą dla podniebienia ucztę. Mamy do wyboru piwa ciemne, pszeniczne, lagery, o smaku koniaku czy wiśni. Staramy się a jakże, stawiamy na stół Żywca i Tyskie. Kris kiwa głową na Żywca i dziękuje, nie pije piw z grupy Hainekena, ale Tyskie mu smakuje. W międzyczasie docierają Ela i Tomek, cali mokrzy więc po przywitaniu odbierają klucze i idą się przebrać. Tomka znam wirtualnie najdłużej, kontaktujemy się ze sobą prawie rok i to dość często, a spotykamy się na żywo po raz pierwszy. Przepraszam, najdłużej mam kontakt z Andrzejem, to on pierwszy odezwał się do mnie, gdy trafił na mojego bloga. Późnym wieczorem, kiedy wszystkie bariery językowe zniknęły, okazuje się, że Jacek z Kasią nie wyjadą dzisiaj i spróbują dotrzeć w sobotę. Reszta wieczoru upływa na fantastycznych rozmowach i opowieściach o swoich przygodach z W. Stefan - wieloletni użytkownik Royala, opowiada o grupie jaka powstała poprzez wspólne użytkowanie sprzętu i ma nadzieję, że ten także połączy ludzi w fajną i przyjacielską grupę. Kris opowiada historię podróży z Belgii, obrazując ją wykonanymi zdjęciami. Nawet nie wiemy kiedy robi się bardzo późno i czas iść spać. Sprawdzamy jeszcze prognozę pogody i ustalamy, że grill który miał być wieczorem, zrobimy jako obiad, bo o 16 ma przestać padać.
 Poranek budzi nas ciągłym deszczem, pada równo, bez wiatru, więc mamy nadzieję, że prognozy się sprawdzą. Niestety nie udaje nam się wybrać na zaplanowaną przez Viktora objazdową trasę. Na szybko wymyślam jak zająć czas do obiadu i upragnionej godziny 16. Pożyczam rzutnik i laptopa, wyszukuje filmiki z technik jazdy, przygotowuję gadżety od sponsorów i rozpoczynamy panel dyskusyjny na temat bezpiecznej jazdy.
 Na początku spotkania rozdajemy prezenty, nikt nie pozostaje z pustymi rękoma, panie i panowie są zadowoleni, a szczególne prezenty, za najdłuższą trasę otrzymuje Kris, a dla najbardziej doświadczonego motocyklisty Stefan. Część prezentów czeka na Jacka i Kasię, oni dotrą lada chwila, niestety samochodem, w Warszawie i po drodze cały czas leje. Rozmowy na początku idą niemrawo, ale wraz z coraz lepszym materiałem filmowym, popartym cytatami, otwierają się umysły i zaczyna się wymiana zdań i dzielenie się własnymi przeżyciami. Nie wiedzieć kiedy robi się godzina 15:30, czas na obiad. W międzyczasie prezentacja na żywo emblematu zaprojektowanego przez Tomka. Mamy już własną identyfikację, czas na powiększenie grona :)

Kasia i Jacek docierają w samą porę. Obiad na stole, wspaniałości gospodarstwa, wszystko własnej roboty, kiełbaski, karkówka, bigos, sałatki, nawet chleb z małej piekarni. I tak na każdy posiłek, ale grillowe specjały naprawdę pierwsza klasa. Nawet nie przypuszczałem, że ludzie sobie całkowicie obcy stworzą tak rodzinną atmosferę. Okazuje się, że nie tylko motocykle łączą nas wszystkich i każdego z osobna. Część z nas jest w podobnym wieku, niektórzy tak jak ja kupili W 800 jako pierwsze moto. Każdy z nas jednak pokochał ten motocykl, za to jaki jest. Teraz już wiemy, on też ma wady, ale takie jest wszystko. Obiad mija na rozmowach i poznawaniu Jacka i Kasi, dopiero do nas dołączyli, ale od razu weszli w grupę jakby byli od wczoraj.

 
 O 16 przestaje padać, a to oznacza, że nie siedzimy na miejscu ale jedziemy. Wybieramy  Golub Dobrzyń i zamek, który się w nim znajduje. Po całodobowych opadach, maszyny należy doprowadzić do porządku, podstawowym materiałem zostały ręczniki papierowe, nikt nie zakładał, że szmatki będą potrzebne. Około 16:30 wyruszamy, do przejechania tylko 32 kilometry w jedną stronę, ale temperatura nie przekracza 10 stopni. Tempo tak naprawdę spacerowe, drogi mokre i pełno piachu, a trasa co najwyżej średniej jakości. Po dojechaniu na miejsce witają nas salwy armatnie, nie, nie dla nas, na zamku odbywa się wesele i jak widać takie z hukiem. Zamek o tej godzinie nie jest już otwarty dla zwiedzających, co tak naprawdę nie ma znaczenia, ważne, że jest restauracja a w niej ciepła herbata.
 W drodze powrotnej, troszkę gubimy trasę, GPS Jacka twierdzi, że tędy będzie szybciej, to tędy okazuje się polną drogą, a kawałek dalej "tędy" okazuje się serem szwajcarskim z asfaltu. Po 20 minutach udaje się trafić na drogę właściwą i można przyspieszyć. Dojeżdżając do Daglezjowego Dworu temperatura oscyluje w granicach 8 stopni, przez całą drogę nie spadła na nas ani jedna większa kropla, ale jesteśmy zmarznięci. Kolację jemy w dodatkowej sali na piętrze, dolna jest już przystrojona do komunii, ale wcale to nie przeszkadza. Pierogi pierwsza klasa, piwo właściwe, wino smaczne, no i nalewka gospodyni, palce lizać. Malinówka bez cukru, moc taka, że zapominamy jak było zimno, smak tak mocno malinowy, że aż niemożliwe. Jeśli będziecie w okolicach i nie musicie prowadzić, warto wpaść na kieliszeczek.
 Wieczór kończymy w największym pokoju, oglądając, a może przy okazji zerkając na finał Ligi Mistrzów. Kibicujemy Niemcom, bo nie mamy wyboru, tym w żółtym, bo grają tam Polacy. Oczywiście przeważają rozmowy, ale emocje z boiska nie wpływają negatywnie na nastroje, mimo porażki naszych rodaków. W czasie tych rozmów, odczuwamy już powoli, że to spotkanie dobiega końca. Ustalamy wspólnie, że kolejne takie spotkanie odbędzie się ponownie w tym miejscu i w podobnym czasie. Nie chcemy czekać całego roku, więc rodzi się pomysł częstszych spotkań, które otrzymają miano Rajdów Kawasaki Serii W, pierwszy z nich już w lipcu, a kierunek to Bieszczady. Mamy nadzieję, że kolejne spotkania i pomysły na ich realizację to kwestia czasu, a zapraszać nas w swoje rejony będą kolejni użytkownicy.
 Niedziela budzi nas słońcem i wiatrem, ale to oznacza, że się rozpogadza. Ostatnie wspólne śniadanie i czas się pakować i szykować maszyny do drogi powrotnej. Na koniec oczywiście wspólna fotka (niestety Beata musiała pojechać wcześniej samochodem) i podziękowania dla sponsorów i tych, którzy nas wspomogli. Okolicznościowe kartki z pierwszego zlotu podpisane i jeśli miały to już doszły do zainteresowanych, a do niektórych nie mam adresu :)
 Ostatnim punktem programu jest starówka w Toruniu. Ten punkt udaje się zrealizować w 100 %, nie przeszkadza pogoda, a wręcz sprzyja spacerom po tym pięknym mieście. Ostatnie wspólne "posiedzenie" odbywa się przy kawie i lodach. Czuć już atmosferę rozstania, ale i zadowolenia ze spędzonego razem czasu i perspektywy kolejnych spotkań. Toruńskie pierniki zakupione, więc uściski, buziaki i czas do domu. Kris wraca do Daglezjowego, nocują tam jeszcze jedną noc. Andrzej na zachód, Tomek ze Stefanem na wschód, Jacek wraca później, a my na północ.
 I tak właśnie zakończyliśmy I Zlot Kawasaki W 800. Wszystkich Was polubiłem, a z niektórymi być może zostaniemy przyjaciółmi, ale jedno jest pewne, dla takich ludzi jak Wy, warto poświęcić pół roku i zorganizować takie spotkanie.
 II Zlot już za rok, bądźcie czujni, czytajcie bloga, dołączcie do grupy na https://www.facebook.com/groups/202046906601298/?bookmark_t=group i stańcie się częścią tej fajnej grupy. A do tego czasu, spotykajmy się nawet w mniejszym gronie na rajdach, o których także niedługo na blogu.
Szerokości i do zobaczenia za rok, a może wcześniej.
Na koniec okoliczność przyrody rzadkiej urody:


Pełna galeria : https://plus.google.com/u/0/photos/106338945320253552848/albums/5884477167590111009

Dobroczynnie ....

... w czasie układania "rymów" do relacji ze zlotu, które ciężko idą, ale powoli powstają, zdarzają się chwile jazdy na moto.
 Na szczęście nie zawsze tylko dla siebie. Czerwiec rozpoczął się jak co roku Dniem Dziecka i jak co roku M3M brał udział w organizacji tego święta na onkologii w Akademii Medycznej. Udało nam się znowu zebrać sporo gadżetów i zabawek o słodyczach nie wspominając. W zeszłym roku pogoda nie dopisała, za to w tym było parno i ciepło, jedyna obawa to burza, która krążyła nad miastem. Na szczęście ekipa dopisała, a dzieci miały masę frajdy, zarówno z prezentów jak i samego spotkania. Na zdjęciu poniżej można zobaczyć jak licznie stawiliśmy się spełnić to miłe acz nie łatwe zadanie.


 W dniu 9 czerwca, Fundacja Pan Władek, nasz stary znajomy, poprosił nas o wsparcie i uatrakcyjnienie festyn organizowanego przez fundację. I tu ponownie, dopisała zarówno pogoda jak i frekwencja. W sumie było ponad 20 maszyn, więc było efektownie, a dzieciaki bawiły się przednie, ja również :)
Jak to zwykle bywa dzieci najpierw nieśmiało, a  wraz z rozwojem sytuacji masowo chciały jeździć i jeździć i ..... Bardzo lubię tą stronę posiadania motocykla i możliwości dzielenia się tą pasją. Kto wie, może którys z tych brzdąców któregoś dnia będzie nowym mistrzem świata MOTO GP.  

Relacja ze zlotu na ukończeniu, ale brakuje czasu. Teraz czeka mnie przegląd po 12 tysiącach (już tyle nawinęliśmy) i wymiana gwarancyjna pompy paliwa. Do ....
LWG