środa, 24 czerwca 2015

Męski wypad 2015 część II

 Niedzielny poranek w Lanckoronie przywitał nas deszczem i niską temperaturą. Na szczęście już około 10 rozwiało część chmur i zaczęło przebijać słońce. Szybko też wzrosła temperatura, niestety jedynie do akceptowanej. Zapowiadał się rześki dzień :)
 Spakowani i przygotowani do drogi wyruszyliśmy spod hotelu i udaliśmy się z cała grupą na rynek w Lanckoronie. Później nasze drogi się rozjechały, ekipa zlotowa ruszyła do Krakowa a my po chwili odbiliśmy w stronę Zakopanego. Trasa którą obraliśmy zakładała możliwość zahaczenia o Słowację, oczywiście tylko w przypadku dobrej aury :) Po drodze nie wyglądało to najlepiej.
Skierowaliśmy się na Nowy Targ i po raz drugi w czasie tej wyprawy zaliczyliśmy szybkie jedzenie.Jeszcze taka mała dygresja, gdyby cała trasa do Gdańska wyglądała, jak pusta Zakopianka, moglibyśmy jechać nawet droga szybkiego ruchu.
 Dalsza trasa to Nowy Sącz, Gorlice i Dukla, w której jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świat stał się słoneczny i ciepły. Cały czas do tego miejsca nad horyzontem i górami przetaczały się ciężkie chmury. W każdej chwili liczyliśmy się z solidnymi opadami, i dlatego też nie skręciliśmy na słowacką stronę. Na szczęście nie spadło więcej jak parę kropel deszczu, a widoki rekompensowały chłód przeszywający momentami całe ciało.
 W Dukli na rynku zobaczyliśmy masę ścigaczy i ich właścicieli. Nie wyglądali na turystów, ale była ich cała masa. Po paru kilometrach wiedzieliśmy już czemu tam są i dlaczego ich tak dużo. Droga nr 19 za Duklą to asfalt równy jak stół i same proste po parę kilometrów, gdzie niegdzie poprzetykane małymi miejscowościami. Zakładam, że każdy z tych sprzętów jest na nich wykorzystywany z maksymalna prędkością, a na co chłopcy i dziewczyny czekali, no właśnie na te słoneczko, które właśnie wyszło zza chmur. A to, że jest to lokalny zwyczaj, przekonały nas dzieci w każdej miejscowości, pokazujące charakterystyczny ruch niewidzialna manetką. Dla nas to oczywiście męczący kawałek trasy, proste, proste, lekki zakręt proste. Zabawa zaczęła się po zjechaniu na drogę 897, gdyby nie słaby stan asfaltu pomyślałbym, że jesteśmy na wyspie Man. Delikatne podjazdy i zjazdy, łagodne łuki ciągnące się kilometrami i cały czas widać tą wstążkę asfaltu, taka równina poprzecinana drogą wijącą się przez cały czas. Nie wiem ile w czasie tego odcinka motocykl był w pionie, ale na pewno nie wiele. Przed samą Cisną drogowcy stwierdzili, że zepsują nam zabawę i wprowadzili ruch wahadłowy z zeskokami na dobre pół metra. Ruch zerowy a światło na każdym punkcie czerwone. Nie daliśmy się i jechaliśmy mimo tego, na szczęście bez pojazdów z naprzeciwka. Dojeżdżając do Cisnej było już w odczuwalnie upalnie, tym bardziej, że ubraliśmy się rano przygotowanie na chłód. Trasa z Cisnej do Wetliny to mój ulubiony odcinek, a ponieważ pokonałem go wielokrotnie dwa lata temu, jeżdżąc co rano do sklepu, były bliżej ale co tam, wyrwałem zaraz za granicą miejscowości, pognałem do przodu, chłopcy zaraz wyczuli, że tutaj tak trzeba i w moment pojawili się w lusterkach. Troszkę gorzej miał Adam, jego sprzęt na tym odcinku nie dawał takich możliwości. Kończąc trasę na krańcach Wetliny nie czekaliśmy jednak na niego długo. Teraz już spokojnie do miejsca, gdzie mieliśmy zarezerwowany domek.


 Tak właśnie prezentował się świat z miejsca naszego odpoczynku, przed kolejnym dniem. Zaraz po przybyciu, szybki prysznic i czas było udać się na jakiś posiłek. Oba dni, które spędziliśmy w Bieszczadach, kończyliśmy kolacją w Chacie Wędrowca, aby tam dotrzeć na pieszo, potrzebny był 30 minutowy spacer, ale uwierzcie, dla mięśni był to wyśmienity relaks.
  Na czwarty dzień naszej wyprawy, cel był jasny, śmigamy jak najwięcej po Bieszczadach. Wielka i Mała Pętla, ruiny zamku w Lesku, dobry pstrąg i masa nawiniętych kilometrów. Nie potrafię zwizualizować jak wyglądał Marek, kiedy po raz pierwszy zobaczył bieszczadzkie agrafki, ale ten euforyczny gest całego ciała, mówił wszystko. W związku z tym, że trasy są wymagające i nie oszukujmy się dość męczące, latając to tu to tam, i zamykając dzienny przebieg na 350 kilometrach, byliśmy bardziej zmęczeni niż pod koniec trasy dnia pierwszego. Różnica była tylko taka, że banany na naszych twarzach też były proporcjonalnie większe.










 Powiem też, że specjalnie, po całej eskapadzie tego dnia, powiedziałem chłopakom, że cisnę do Cisnej po fajki, myślicie, że któryś, mimo zmęczenia nie pognał ze mną :)

 Dzień piąty według planu, to start o 9 i wracamy do domu. Drogę powrotną świadomie rozłożyliśmy na dwa dni, z perspektywy czasu, to był najlepsza z możliwych decyzji. Zmęczenie po tylu dniach i świadomość kiepskiej pogody w drodze powrotnej dały nam się we znaki.
 Trasa powrotna miała wyglądać trochę inaczej, mieliśmy zahaczyć o Zamość i trzymać się bliżej wschodniej ściany. Niestety prognozy nie były łaskawe, masa deszczu nadchodząca właśnie ze wschodu, przesunęła trasę bliżej centralnej części naszego kraju. Jednego nie mogłęm chłopakom przepuścić, mówię o agrafkach na trasie Sanok - Przemyśl. Szczerze, nie znam lepszego odcinka w Polsce, ale pewnie jeszcze sporo do poznania.

 Mając w świadomości, wejście nowych przepisów, o możliwości utraty prawka, nasze tempo wyraźnie spadło. Trasa do Lublina to parę kilometrów prostej, teren zabudowany (celowo nie piszę miasteczko), parę kilometrów prostej. Na szczęście zdarzały się takie wyjątki :)






Piękny zespół pałacowy w Sieniawie, okazał się miłym i przyjemnym miejscem na odpoczynek w samo południe, no może chwile po, ale w tym momencie było bardzo ciepło i kawałek cienia przy pałacowej restauracji się przydał. Samo jedzenie poza ceną, nie określiłbym jako wysokie loty, ale było strawne i nie zaszkodziło w dalszej podróży.
 Sieniawa była pierwszym miejscem w którym zaczęliśmy planować miejsce ostatniego noclegu.

Na szczęście Szymon przypomniał sobie o Chabrowym Dworku na zachód od Warszawy i po jednym telefonie i rezerwacji pokoi ruszyliśmy dalej. Droga do Lublina ciągnęła się i czuć było już mega zmęczenie. Każdy kilometr coraz bardziej dawał się we znaki. W Lublinie na stacji zrobiliśmy dłuższą przerwę, tym bardziej, że upał cały czas doskwierał.
 Kierując się na Warszawę, zobaczyliśmy w oddali ponure chmury, które zbliżały się w naszą stronę w zbyt szybkim tempie. To oznaczało tylko jedno, za chwilę natkniemy się na burzę. Szybki manewr zawracania i lecimy na stację, którą mijaliśmy chwilę wcześniej. Nie udało się podwójnie, po pierwsze burza nas dogoniła, po drugie, żeby wjechać na stację, trzeba było przeciąć podwójną ciągłą. Pech chciał, że troje z nas zrobiło to wcześniej, a ja z Szymonem na oczach policyjnego radiowozu. I tutaj, podziękowania dla policjanta, skończyło się na upomnieniu i zrozumieniu, że na moto moknie się bardzo szybko.
 Po tym deszczowym epizodzie i nałożeniu przeciw deszczówek ruszyliśmy do Chabrowego, było zdecydowanie zimniej i mimo, że już nie padało pozostaliśmy z dodatkową warstwą.
 Do hotelu dotarliśmy zmordowani, ponad 600 kilometrów jak na piaty dzień to dużo. Nie przeszkadzało tandetne i nie pasujące do klimatu miejsce, takie sobie pokoje, wszystko uratowało super jedzenie. Kuchnia pierwsza klasa, nawet śniadanie mimo, że szwedzkie obfitowało w sporo ciekawych pozycji.

 

Dzień szósty, ostatni. Ranek, zimny i lekko deszczowy, przed samym wyjazdem, szybka decyzja, deszczówki czy nie? Pojechałem na ryzyku, i nie założyłem. Ostatnie 300 kilometrów to znana i "uwielbiana" 7. Na szczęście na motocyklu do zniesienia, ale trzeba być uważnym ponad miarę, szczególnie, że przez poprzednie parę dni już się wymęczyło troszkę ciało i umysł. Standardowo, przynajmniej dla mnie, przekąska w Młynie u Mariaszka. Tankowanie w Ostródzie i .....
 ... deszcz i to mega deszcz. Czyli ostatnie 200 kilometrów dodatkowe odzienie się w końcu przydało i do tego zdało egzamin. Trasa, co tu pisać, nic nie było widać. Najważniejsze, że cało i zdrowo w końcu dotarłem pod dom, a pod nim ... żona z telefonem ... czekała i zdjęcia wykonała :)

 Podsumowując. 2500 kilometrów w doborowym towarzystwie, na wybornych trasach z mega pogodą i jednym małym wyjątkiem. To przygoda, którą na pewno powtórzymy .....
LWG już niedługo o CR&CBS 2015

 



niedziela, 7 czerwca 2015

Męski wypad 2015 część I

 Ostatnie półtora miesiąca to masa pracy związanej z organizacją Cafe Racer and Classic Bike Show, ale też niesamowita przygoda związana z wyjazdem, nazwanym już dużo wcześniej Męskim Wypadem. Już po powrocie dodaliśmy 2015, bo mamy nadzieję powtórzyć go za rok.
 Miała być "drużyna pierścienia" ale Gnadalf (Adam) nie mógł jechać z nami. Skład zamknęliśmy na pięciu osobach, Szymon i Piotr na Triumphach, Adam na Yamaszce oraz Marek i ja na W 800. Tak naprawdę ojcem zamieszania był Michał, który zorganizował w Lanckoronie I Zlot Klasycznego Triumpha. Cafe Racer Club Poland został partnerem przedsięwzięcia, więc wypadało się wybrać :) Przygotowania, szczególnie żon, trwały dość długo, jeśli chodzi o maszyny, nie było strachu, dbamy o nie bardzo dobrze. Problematyczna wydawała się tylko niepewność o pogodę, połowa maja to jedna wielka niewiadoma, więc jeszcze na dzień przed wyjazdem uzupełnialiśmy ekwipunek przeciwdeszczowy, prognozy mimo, że coraz łaskawsze, nie napawały optymizmem.
 Start 15 maja o 8:00 na termometrze niecałe 10 stopni, było rześko. Mimo pełnego docieplenia, ale jednak w skórze, było w h..j rześko, pierwsze 200 kilometrów dało się we znaki, ale wraz z coraz wyższym położeniem słońca, było coraz lepiej. Pierwszy przystanek jakże nudnej A1 wyznaczyliśmy sobie za Toruniem. Szybkie tankowanie i śniadanie w Burger Kingu i lecimy dalej, przed nami jeszcze tylko 430 kilometrów. Za Włocławkiem mieliśmy zgarnąć kolegę, ale nie mógł się doczekać i pognał dalej sam, spotkaliśmy się jednak przed Łodzią na trasie.

Stan licznika na stracie

 Podróż jak to na autostradzie, szybko i monotonnie, ale udało się czasami zaobserwować ciekawe zjawiska. Mnie najbardziej zaciekawiły drapieżne ptaki latające wzdłuż autostrady, albo siedzące na jej ogrodzeniu. Jest ich naprawdę sporo i  polują przy przejściach dla zwierzyny pod A1. I tak oto człowiek zapędza biedne stworzenia prosto w szpony drapieżnika. Resztę trasy można skomentować tak: dwa przystanki jeden pod Łodzią, drugi pod Katowicami. 


 No dobra spytacie a co z pogodą ? Nadal było rześko, ale coraz przyjemniej, trzy krople deszczu zastały nas w okolicach Łodzi i to tyle. Do Lanckorony wjechaliśmy w blasku zachodzącego za szczytami słońca. 650 kilometrów zakończyliśmy przed 17 i uczciliśmy piwem, najpierw jednym :) 
Bardzo szybko i sprawnie zameldowaliśmy się, odebraliśmy zlotowe pakiety i po szybkiej toalecie przyszedł czas na przywitania. W miarę upływu czasu pojawiało się coraz więcej osób, w sumie już wieczorem pod hotelem stało blisko 40 maszyn, a część zlotowiczów miała pojawić się dopiero w sobotę. Widok z tarasu podobał się chyba każdemu.


Dzień drugi rozpocząłem od porannego spaceru. Reszta ekipy za wyjątkiem organizatora spała w najlepsze, a ja rozpocząłem od sprawdzenia taboru. Wszystkie sprzęty na miejscu, można zwiedzać okolice, a było zacnie w blasku wschodzącego słońca.





 Po powrocie śniadanie było już gotowe. Adam już też wstał, reszta zaczęła się też ogarniać. Na 10 zaplanowany był wyjazd. Dość spora trasa jak na taką ilość pojazdów, bo ponad 220 kilometrów po pięknych trasach Beskidu Żywieckiego i Śląskiego, oraz wizytą u dealera marki Triumph w Bielsku. Organizator przewidział podzielenie kawalkady na trzy grupy. Nie zdało to egzaminu i blisko 50 maszyn było w rozsypce. Trzeba było coś z tym zrobić i wraz z Markiem obstawiliśmy cały przejazd, zabezpieczając wyjazdy z podporządkowanych i ronda. Daliśmy radę, a ganianie za czołem peletony sprawiło masę frajdy i szybkiej jazdy po krętych trasach. Drogi nie najlepszej jakości ale ilość zakrętów i widoki wynagradzały wszystko. Przystanki w Rdzawym muzeum, czy na Równicy, dodały trasie uroku. Na Równicy przydarzył też się wywiad dla TVN Turbo i z 15 minut gadania został w materiale motocykl Szymona i to, że CRCP istnieje. Nie ma co pisać, zobaczcie co widzieliśmy.










Po powrocie do hotelu byliśmy lekko zmordowani, cały dzień świeciło słońce i było bardzo ciepło. Pogoda wymarzona, ale przy pracy jaką włożyliśmy z Markiem w doprowadzenie stada do domu, dała się we znaki. Wieczorna kolacja to miks mięs z grilla i jedynie słuszna Perła Export. Mimo, że nie posiadaliśmy z Markiem maszyn zlotowych, towarzystwo przyjęło nas sympatycznie, choć tematy na pewno zdominowały przeróbki i modyfikacje maszyn. Było tego sporo, ale zdziwiło nas, że nikt nie stawiał na zmiany właściwości jezdnych, a jedynie na upiększaniu i głośności. Być może Triumph tak dobrze się prowadzi :)
 Rozmowy trwały do późna, ale my wiedząc ile kilometrów jeszcze przed nami grzecznie poszliśmy spać, nie jako ostatni, ale prawie. Zlot świetnie przygotowany, super nagrody i świetny gość specjalny Weronika Kwapisz. Następnego dnia czekało nas pożegnanie i podróż w Bieszczady, docelowe miejsce Męskiego Wypadu. Ale o tym następny razem ...






CDN