wtorek, 29 grudnia 2015

Coś się kończy, coś się zaczyna ...

... jak wiecie życie przynosi wiele niespodzianek, czasami wpływają one w znaczący sposób, czasami nawet ich nie zauważamy. Zdarza się, że te nowe sytuacje są wyczekiwane, a czasami zaskakują nas na tyle mocno, że nie jesteśmy na nie przygotowani.
 Jak już wiecie, w garażu pojawił się nowy motocykl, specjalnie na wyścigi Veteran Cup. Niestety z garażu musiał zniknąć CX :( Nie spodziewałem się tego, ale nie byłem w stanie patrzeć jak stoi i nie mam dla niego czasu. Po nieudanej próbie, najpierw zmiany w stylu cafe, później przywrócenia go do świetności w kolorze white, odstawiłem projekt, ciesząc się przygodami na Wiesi.
 Decyzja o sprzedaży zapadał zanim pojawiła się CB, ale nie była skonkretyzowana. Teraz kiedy prace nad "wyścigówką" nabrały tempa, zaistniała ekonomiczna przesłanka o sprzedaży. Za coś trzeba te prace wykonać, a że ja jak zwykle pod prąd, wybrałem motocykl, piękny, ale niestety drogi w koszcie zakupu części zamiennych,a czasami nawet oryginalnych, bo zamienników nie ma :) Druga sprawa, to brak czasu. Już teraz w czasie wysokiego sezonu, nie było czasu. Dużo latania, dużo spraw organizacyjnych związanych z CRCP, nie pozwoliło nawet CX'em polatać. Najwięcej kilometrów w tym roku przejechał nim chyba Marek :) No więc coś się skończyło ....
 Teraz już coś się zaczyna ...zaczyna się coś, czego się wystrzegałem. Mimo wielu wizyt na torze i wielkiej z tego radości, cały czas mówiłem, że nie będę się ścigał. Nawet startując w zeszłorocznej edycji Veterana, wziąłem udział jedynie w wyścigu na regularność, polegającemu nie tyle na ściganiu, co regularnym pokonywaniu kolejnych okrążeń. Dlaczego tak mówiłem ? Po pierwsze nie miałem czym się ścigać i nie zanosiło się na to. Po drugie z racji wieku, to chyba nie jest najlepszy czas na naukę czegoś od podstaw, ściganie i jazda po torze to inny level umiejętności. I nie chodzi już o to słynne kolano, ale umiejętności wykorzystywania całego toru, regularności, wytrzymałości i jazdy na limicie.
 Skąd więc ta zmiana podejścia ? Lubię to :)
 A teraz już o pierwszych zmianach w CB. Zasada pierwsza, możliwy powrót do oryginału. Uda się to utrzymać, za wyjątkiem siedzenia, którego podstawa zostanie wykorzystana do nowej kanapy. Tutaj także będę chciał aby jej wygląd mimo, że bardziej sportowy i nadający się do zmiany pozycji zachował swój klasyczny szyk, chociażby pozostawiając aluminiową otoczkę siedzenia. Rama nie musi być cięta, ktoś mądry w Hondzie przewidział, że tylna część ramy może być zbędna i ten element jest odkręcany. Paweł przekonał mnie także do zmiany kierownicy i schowania elektryki. W związku z tym, że cała wiązka była w lampie a przewody schowane w kierownicy, nie trzeba było nic ciąć, rozpruwać a jedynie wyciągnąć niezbędne do uruchomienia przewody z wiązki. Po wymianie uszczelniaczy w lagach i zalaniu twardszym olejem i obniżeniu przodu, moto otrzymało clipony od TZR (chyba wszystkie nasze sprzęty będą ją miały). Pozostał tylko jeden zegar, obrotomierz, zamocowany na standardowym mostku, który będzie także służył jak podstawa do instrumentów niezbędnych do uruchomienia motocykla i konstrukcji do podstawy na numer. Bak zostaje, jest po prostu dziełem sztuki. Sety wywalone, czas na nowe. CB otrzyma także nowy napęd, wymieniony zostanie jeden króciec gaźnika, no i nowe opony. Jeszcze sporo pracy, ale koncepcja, pomysły i drobne już są :)

 Do przeczytania niedługo.

środa, 23 grudnia 2015

Wesołych Świąt

Wesołych i radosnych ... jest masa życzeń, które chciałbym Wam przekazać. Skupię się na:
Zdrowia -bez tego nic się nie da, więc dbajcie o siebie i cieszcie się zdrowiem jak najdłużej.
Rozwijania pasji - pasja jest wielką wartością w naszym życiu i bez niej nie jesteśmy sobą. Dla mnie wystarczy parę dni bez moto, albo grzebania przy nim i już nie czuję się sobą.
Realizacji marzeń - moje w tym roku się spełniły, przejechałem masę kilometrów, ale spełniły się także nie motoryzacyjne i cieszę się z nich tak samo jak nie bardziej, bo nie do końca się ich spodziewałem :)






To chyba tyle, z całego serca życzę też Wam tego wszystkiego czego sami sobie zamarzycie.
Ze swojej strony obiecuję wznowić regularne pisanie na blogu i przeżyć tyle ciekawych przygód, żeby było o czym pisać.

LWG

niedziela, 29 listopada 2015

Pow­ro­ty są trud­ne, ale tyl­ko wte­dy, kiedy nie wiesz dokąd wracasz.

 Witajcie po wielu miesiącach. Właściwie byłem pewien, że do tego projektu już nie wrócę. W zasadzie nie wracam, projekt pozostanie tylko z nazwy taki sam, a jedynie nieliczne wyjątki traktować będą o moim W800. W moim życiu zmieniło się na tyle istotnie, że jeden motocykl, choć nadal obdarzony największą estymą, nie wystarcza, latanie po drogach, mimo, że nadal pozostające podstawą i największą przyjemnością pasji motocyklowej, stało się tylko jednym z wielu aspektów życia związanych z motocyklizmem.
  Od ostatniego wpisu, zorganizowałem wraz z CRCP cztery imprezy, każda ciekawsza od poprzedniej, każda inna, choć dwie podobne :) Postaram się w kolejnych wpisach wrócić do tych imprez i opisać co się wydarzyło, ale będzie chyba trochę bardziej osobiście, o problemach, o sukcesach i o tym ile pracy i emocji wkłada się w takie przygotowania.
  Działalność Stowarzyszenia cały czas zajmuje masę czasu, a trwają już przygotowania do kolejnych imprez w roku 2016. Już teraz wiem, że kolejne edycje naszych imprez, będą kosztowały jeszcze więcej pracy, a oczekiwania w stosunku do nich i ich jakości z roku na rok będą coraz wyższe. Zastanawiam się jedynie, czy uda się utrzymać darmowy charakter naszych spotkań, wiem jedynie, że jak tylko się da to takie właśnie one będą.
 Od ostatniego naszego spotkania w garażu pojawił się nowy "członek rodziny". Ale może od początku. W lipcu otwarto tor doskonalenia jazdy w Pszczółkach. Autodrom Pomorze, w połączeniu z moim urlopem, spowodował ożywienie wspomnień i chęci latania po torze. Do tej pory, moja przygoda z torowym ściganiem, ograniczyła się do jednego wypadu na Veteran Cup do Koszalina. Dwa dni spędzone na torze, wryły się w umysł i to nie tylko mnie, już pod koniec zeszłego roku padł pomysł założenia sekcji sportowej w ramach CRCP. W tym roku się zmaterializował i część z nas poważnie podeszła do ścigania w ramach wyścigów motocykli klasycznych. Osobiście dość sceptycznie podchodziłem do tematu, po pierwsze nie chciałem się ścigać W, po drugie chyba jestem już na to za stary ... Takie myślenie szybko zweryfikował właśnie nowo otwarty tor.
  Korzystając z możliwości jakie przygotował dla nas (motocyklistów) Mario, załatwiając formalności z kierownikiem toru i dbając o każdy wjazd i zjazd z niego, zapisałem się już na pierwsze zorganizowane sesje. Urlop pozwolił na korzystanie z sesji porannych, an które stawiało się mniej motocyklistów, a tegoroczne upały nie dawały się tak we znaki. Skorzystałem tez parokrotnie z sesji popołudniowych, ale upał sprawiał, że wyjazd na średnio dziesięć okrążeń, dawał się bardzo we znaki.

 Już pierwsze okrążenia pokazały mi jak bardzo za tym tęskniłem. Możliwość pokonywania własnych słabości i strachów w połączeniu z poznawaniem własnej maszyny, to wszystko co tak naprawdę jest kwintesencją jazdy na motocyklu. Tak można to robić na ulicy, ale tą formę zdecydowanie odradzam i to nie tylko ze względów na ryzyko związane z innymi uczestnikami ruchu, ale ponad wszystko na powtarzalność warunków na torze. Właśnie ta powtarzalność warunków powoduje, że jesteśmy w stanie przekraczać kolejne granice. Może przykład. Będąc w Bieszczadach, wjeżdżaliśmy na szczyt, jadąc w górę droga była czysta i sucha. Wracając okazało się, że przed nami jechał wóz z drewnem, który wyjechał z mokrego i zabłoconego lasu. To co wywiózł znalazło się na drodze i to dokładnie w ciągu dość ostrych zakrętów. Tylko opanowanie i doświadczenie nie doprowadziły żadnego z nas do położenia moto, ale ostre hamowanie i ślizg na wprost w zakręcie był i o mało nie skończył się wyjazdem poza drogę.
 Na pierwszej sesji zrobiłem czas 1:02:99, ale już wtedy okazało się, że młodsi i dosiadający dużo bardziej sportowych maszyn zostawali w tyle. Oczywiście byli też szybsi, ale i tak argument o wieku, przestał mieć znaczenie. Każde kolejne spotkania na torze, to kolejne urywane ułamki sekundy. Na jednej z sesji doprowadziłem do sytuacji w której każde kolejne okrążenie mieściło się w tej samej sekundzie. Niestety zbliżenie się do bariery poniżej minuty okazało się szkodliwe dla samego motocykla, o ile lewą stronę chroni podstawka centralna, to z prawej (po całkowitym zdarciu ogranicznika) przejął wydech. To był moment w którym dotarło do mnie, że moja technika jazdy z ulicy nie nadaje się na tor.


 Po paru rozmowach z ludźmi, którzy poruszali po torze się zdecydowanie lepiej ode mnie, wysłuchaniu rad zacząłem stosować inne techniki jazdy, począwszy od innych wychyleń na pozycji na siodle skończywszy. Więcej pracy barkami, zmienne pozycje w siodle i z dnia na dzień, z okrążenia na okrążenie, najpierw zszedłem poniżej tej cholernej minuty, by skończyć pobijanie czasów na w na 00:58:30. To nie jest jakiś mega czas Marek na swoim W, zrobił lepszy czas i wcale nie będę tłumaczył tego tym, że ma lepiej do toru przystosowane moto, ale moje W, moim zdaniem osiągnęło limit :)

 A jak z wychyleniami motocykla, tutaj różnica jest niewielka, zacząłem od 44 stopni, by skończyć na 46, ale w połączeniu z techniką jazdy różnica w odległości do asfaltu była już spora. Sezon na torze zakończyliśmy uczestnicząc w dniu otwartym Autodromu. Udało nam się zaprosić zawodników zawodników startujących w Veteranie  i miło spędzić dzień.
  Teraz czas na zmiany, chyba właśnie o tym pisałem :) Moje nowe cacko CB 250 G z mojego rocznika. Już szykuje się do przyszłorocznej serii wyścigów motocykli klasycznych. Zbroi się cała sekcja i w przeciwieństwie do tego roku, w przyszłym mamy zamiar sporo namieszać.



  ... wiem dokąd wracam. Są dwa powody dla których zaczynam znów tutaj pisać, w zasadzie trzy, ale jeden jest tajny i może kiedyś go poznacie, po pierwsze zadzwonił do mnie ktoś kto czytał tego bloga i potrzebował pomocy, po drugie, pisanie o tym co się dzieje w moim świecie jako motonity, podnosi u mnie poziom "chcenia" i motywuje mnie do dalszej pracy, zarówno nad sobą, swoimi motocyklami, ale także dla całej rzeszy ludzi, którzy dzięki naszej pracy, dobrze bawią się na naszych imprezach.
LWG i do przeczytania niebawem :)




czwartek, 2 lipca 2015

125 cc tez może, a także o tym co w W wymienione zostało ...

 Ostatnio sporo się u nas działo, ale zanim o Cafe Racer & Classic Bike Show, o III Zlocie W i wyprawie do Szwecji, opowiem o przygodzie na motocyklu żony, o tym co się stało z oponami w Wiesi i o wszystkich tego konsekwencjach :)
 No to zaczynamy. Dla tych co nie pamiętają, od zeszłego roku żona moja, posiada piękny małolitrażowy motocykl Hyosung Aquila 125 cc. Motorek generuje prawie 15 KM, więc na spokojnie można polatać w koło komina. Traf chciał, że musiał zostać wykorzystany w celu przetransportowania dwóch dorosłych osób na trasie, która liczyła blisko 200 kilometrów.
 Najpierw jednak, o mało przyjemnej sytuacji, która do tego doprowadziła. W zeszłym roku, po wielu tygodniach poszukiwań, zdecydowałem się na nowe opony. Wybór padł na michelin pilot activ, niestety od początku coś było nie tak. Najpierw zrzuciłem to na karb ich "nowości", później na inny profil, do którego musiałem się przyzwyczaić, no a na końcu poszukiwałem wielu przyczyn, tego, że moto nie prowadzi się najlepiej, a szybkie pokonywanie zakrętów kończy się nie do końca przewidywalnym prowadzeniem motocykla. Przód wpadał w drgania, a wręcz bujało całym moto. Skoncentrowałem się na poszukiwaniu problemu w przedniej części motocykla, niestety nic nie znalazłem.
 Nieprzyjemne efekty wzrosły po wymianie tylnego zawieszenia na amorki Hagona, tak teraz już mogę to napisać, rewelacja. Amortyzatory z założenia o wiele twardsze od oryginałów, tylko ten efekt wzmogły. Wymiana nastąpiła zaraz przed wyjazdem w Bieszczady, więc weryfikacja przyszła w najmniej odpowiednim momencie. Szczególnie dawało się to odczuć przy prędkościach autostradowych. Nadal byłem święcie przekonany, że ten efekt to za miękkie przednie zawieszenie. Nic bardziej mylnego, przy okazji przeglądu po wyprawie, okazało się, że mikro pęknięcia, które według sprzedawcy nie są problemem, zdecydowanie się powiększyły i spowodowały, że główny "płaszcz" opony, zaczął znacząco odstawać od reszty opony. Czyli cały problem leżał w tylnej oponie, a zakręty brałem na "kwadratowo". Wada fabryczna, reklamacja, ale zaraz, przecież to nie potrwa chwili, a przed nami zlot. Ale o tym kiedy indziej ... Kończąc temat. Tak jak myślałem cały proces reklamacyjny z zapowiadanych 7 dni roboczych trwa już ponad miesiąc i decyzja o zakupie nowego kompletu była słuszna. W tej chwili odzyskałem panowanie nad moto, a sprzęt obuty jest z tyłu w Arrowmaxa, a z przodu nałożony został Maxxis.
  Niestety, w czasie oczekiwania na nowe laczki, trafił się umówiony wyjazd do Starogardu. Korzystając z okazji odwiedziliśmy też teściów, spędzających czas na działce i wróciliśmy przez Kościerzynę do domu.



 No dobra, ale jak 125 może przetransportować dwie osoby na takiej trasie. Może i to w miarę sprawnie. Aqulia spokojnie i to dość żwawo osiąga prędkości miejskie i nieźle radzi sobie z prędkościami pozamiejskimi. Jazda ze wskazówką na poziomie 90 km/h jest przyjemna, największy problem to wyprzedzanie. Kiedy przesiadasz się z moto, z takim nadmiarem mocy, że spokojnie wykonujesz ten manewr, musisz dziesięć razy pomyśleć, czy jadący przed Tobą 80 na godzinę samochód, dasz radę wyprzedzić. Ponieważ była to wycieczka na cały dzień, nie ryzykowałem i robiłem to tylko w ostateczności. Udało się też parę razy przekroczyć 100, ale od razu mówię, tracimy przyjemność podróżowania.
 Czy jest to moto dla dwóch osób ? Kierowca odpowie, że się da, ale lepiej "ciągnie" w pojedynkę, pasażerka, hm odpowie, nie, ten kawałek siedzenia, nazywany miejscem dla pasażera, daje radę przez pierwsze 20 kilometrów. Później staje się nie do zniesienia. Nie dość, że mały, to jeszcze przenoszone wibracje, trzeba Aqulię kręcić dość wysoko, są nie do zniesienia. Ewidentnie położony na błotniku skrawek siedzenia, jest bardziej ozdobą, niż użytkowym dodatkiem. Zakładam jednak, że konstruktorzy nie przewidzieli pokonywania długich tras we dwoje.
 Wnioski. Do tej pory dziwiłem się, że ludzie decydują się na pokonywanie wielotysięcznych tras małolitrażowymi motocyklami. Zmieniłem zdanie, w pojedynkę, byłbym w stanie pokonać takie odległości bez problemu. Aqulia jest wygodna, dobrze się prowadzi i nade wszystko mało pali. We dwoje, tak, daje radę, ale bez przesadnych przebiegów i tylko wtedy kiedy mamy dużo czasu.



 Na koniec, porównanie z HD za 10 razy większą kasę, bezcenne.
LWG i do zobaczenia na trasie



środa, 24 czerwca 2015

Męski wypad 2015 część II

 Niedzielny poranek w Lanckoronie przywitał nas deszczem i niską temperaturą. Na szczęście już około 10 rozwiało część chmur i zaczęło przebijać słońce. Szybko też wzrosła temperatura, niestety jedynie do akceptowanej. Zapowiadał się rześki dzień :)
 Spakowani i przygotowani do drogi wyruszyliśmy spod hotelu i udaliśmy się z cała grupą na rynek w Lanckoronie. Później nasze drogi się rozjechały, ekipa zlotowa ruszyła do Krakowa a my po chwili odbiliśmy w stronę Zakopanego. Trasa którą obraliśmy zakładała możliwość zahaczenia o Słowację, oczywiście tylko w przypadku dobrej aury :) Po drodze nie wyglądało to najlepiej.
Skierowaliśmy się na Nowy Targ i po raz drugi w czasie tej wyprawy zaliczyliśmy szybkie jedzenie.Jeszcze taka mała dygresja, gdyby cała trasa do Gdańska wyglądała, jak pusta Zakopianka, moglibyśmy jechać nawet droga szybkiego ruchu.
 Dalsza trasa to Nowy Sącz, Gorlice i Dukla, w której jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świat stał się słoneczny i ciepły. Cały czas do tego miejsca nad horyzontem i górami przetaczały się ciężkie chmury. W każdej chwili liczyliśmy się z solidnymi opadami, i dlatego też nie skręciliśmy na słowacką stronę. Na szczęście nie spadło więcej jak parę kropel deszczu, a widoki rekompensowały chłód przeszywający momentami całe ciało.
 W Dukli na rynku zobaczyliśmy masę ścigaczy i ich właścicieli. Nie wyglądali na turystów, ale była ich cała masa. Po paru kilometrach wiedzieliśmy już czemu tam są i dlaczego ich tak dużo. Droga nr 19 za Duklą to asfalt równy jak stół i same proste po parę kilometrów, gdzie niegdzie poprzetykane małymi miejscowościami. Zakładam, że każdy z tych sprzętów jest na nich wykorzystywany z maksymalna prędkością, a na co chłopcy i dziewczyny czekali, no właśnie na te słoneczko, które właśnie wyszło zza chmur. A to, że jest to lokalny zwyczaj, przekonały nas dzieci w każdej miejscowości, pokazujące charakterystyczny ruch niewidzialna manetką. Dla nas to oczywiście męczący kawałek trasy, proste, proste, lekki zakręt proste. Zabawa zaczęła się po zjechaniu na drogę 897, gdyby nie słaby stan asfaltu pomyślałbym, że jesteśmy na wyspie Man. Delikatne podjazdy i zjazdy, łagodne łuki ciągnące się kilometrami i cały czas widać tą wstążkę asfaltu, taka równina poprzecinana drogą wijącą się przez cały czas. Nie wiem ile w czasie tego odcinka motocykl był w pionie, ale na pewno nie wiele. Przed samą Cisną drogowcy stwierdzili, że zepsują nam zabawę i wprowadzili ruch wahadłowy z zeskokami na dobre pół metra. Ruch zerowy a światło na każdym punkcie czerwone. Nie daliśmy się i jechaliśmy mimo tego, na szczęście bez pojazdów z naprzeciwka. Dojeżdżając do Cisnej było już w odczuwalnie upalnie, tym bardziej, że ubraliśmy się rano przygotowanie na chłód. Trasa z Cisnej do Wetliny to mój ulubiony odcinek, a ponieważ pokonałem go wielokrotnie dwa lata temu, jeżdżąc co rano do sklepu, były bliżej ale co tam, wyrwałem zaraz za granicą miejscowości, pognałem do przodu, chłopcy zaraz wyczuli, że tutaj tak trzeba i w moment pojawili się w lusterkach. Troszkę gorzej miał Adam, jego sprzęt na tym odcinku nie dawał takich możliwości. Kończąc trasę na krańcach Wetliny nie czekaliśmy jednak na niego długo. Teraz już spokojnie do miejsca, gdzie mieliśmy zarezerwowany domek.


 Tak właśnie prezentował się świat z miejsca naszego odpoczynku, przed kolejnym dniem. Zaraz po przybyciu, szybki prysznic i czas było udać się na jakiś posiłek. Oba dni, które spędziliśmy w Bieszczadach, kończyliśmy kolacją w Chacie Wędrowca, aby tam dotrzeć na pieszo, potrzebny był 30 minutowy spacer, ale uwierzcie, dla mięśni był to wyśmienity relaks.
  Na czwarty dzień naszej wyprawy, cel był jasny, śmigamy jak najwięcej po Bieszczadach. Wielka i Mała Pętla, ruiny zamku w Lesku, dobry pstrąg i masa nawiniętych kilometrów. Nie potrafię zwizualizować jak wyglądał Marek, kiedy po raz pierwszy zobaczył bieszczadzkie agrafki, ale ten euforyczny gest całego ciała, mówił wszystko. W związku z tym, że trasy są wymagające i nie oszukujmy się dość męczące, latając to tu to tam, i zamykając dzienny przebieg na 350 kilometrach, byliśmy bardziej zmęczeni niż pod koniec trasy dnia pierwszego. Różnica była tylko taka, że banany na naszych twarzach też były proporcjonalnie większe.










 Powiem też, że specjalnie, po całej eskapadzie tego dnia, powiedziałem chłopakom, że cisnę do Cisnej po fajki, myślicie, że któryś, mimo zmęczenia nie pognał ze mną :)

 Dzień piąty według planu, to start o 9 i wracamy do domu. Drogę powrotną świadomie rozłożyliśmy na dwa dni, z perspektywy czasu, to był najlepsza z możliwych decyzji. Zmęczenie po tylu dniach i świadomość kiepskiej pogody w drodze powrotnej dały nam się we znaki.
 Trasa powrotna miała wyglądać trochę inaczej, mieliśmy zahaczyć o Zamość i trzymać się bliżej wschodniej ściany. Niestety prognozy nie były łaskawe, masa deszczu nadchodząca właśnie ze wschodu, przesunęła trasę bliżej centralnej części naszego kraju. Jednego nie mogłęm chłopakom przepuścić, mówię o agrafkach na trasie Sanok - Przemyśl. Szczerze, nie znam lepszego odcinka w Polsce, ale pewnie jeszcze sporo do poznania.

 Mając w świadomości, wejście nowych przepisów, o możliwości utraty prawka, nasze tempo wyraźnie spadło. Trasa do Lublina to parę kilometrów prostej, teren zabudowany (celowo nie piszę miasteczko), parę kilometrów prostej. Na szczęście zdarzały się takie wyjątki :)






Piękny zespół pałacowy w Sieniawie, okazał się miłym i przyjemnym miejscem na odpoczynek w samo południe, no może chwile po, ale w tym momencie było bardzo ciepło i kawałek cienia przy pałacowej restauracji się przydał. Samo jedzenie poza ceną, nie określiłbym jako wysokie loty, ale było strawne i nie zaszkodziło w dalszej podróży.
 Sieniawa była pierwszym miejscem w którym zaczęliśmy planować miejsce ostatniego noclegu.

Na szczęście Szymon przypomniał sobie o Chabrowym Dworku na zachód od Warszawy i po jednym telefonie i rezerwacji pokoi ruszyliśmy dalej. Droga do Lublina ciągnęła się i czuć było już mega zmęczenie. Każdy kilometr coraz bardziej dawał się we znaki. W Lublinie na stacji zrobiliśmy dłuższą przerwę, tym bardziej, że upał cały czas doskwierał.
 Kierując się na Warszawę, zobaczyliśmy w oddali ponure chmury, które zbliżały się w naszą stronę w zbyt szybkim tempie. To oznaczało tylko jedno, za chwilę natkniemy się na burzę. Szybki manewr zawracania i lecimy na stację, którą mijaliśmy chwilę wcześniej. Nie udało się podwójnie, po pierwsze burza nas dogoniła, po drugie, żeby wjechać na stację, trzeba było przeciąć podwójną ciągłą. Pech chciał, że troje z nas zrobiło to wcześniej, a ja z Szymonem na oczach policyjnego radiowozu. I tutaj, podziękowania dla policjanta, skończyło się na upomnieniu i zrozumieniu, że na moto moknie się bardzo szybko.
 Po tym deszczowym epizodzie i nałożeniu przeciw deszczówek ruszyliśmy do Chabrowego, było zdecydowanie zimniej i mimo, że już nie padało pozostaliśmy z dodatkową warstwą.
 Do hotelu dotarliśmy zmordowani, ponad 600 kilometrów jak na piaty dzień to dużo. Nie przeszkadzało tandetne i nie pasujące do klimatu miejsce, takie sobie pokoje, wszystko uratowało super jedzenie. Kuchnia pierwsza klasa, nawet śniadanie mimo, że szwedzkie obfitowało w sporo ciekawych pozycji.

 

Dzień szósty, ostatni. Ranek, zimny i lekko deszczowy, przed samym wyjazdem, szybka decyzja, deszczówki czy nie? Pojechałem na ryzyku, i nie założyłem. Ostatnie 300 kilometrów to znana i "uwielbiana" 7. Na szczęście na motocyklu do zniesienia, ale trzeba być uważnym ponad miarę, szczególnie, że przez poprzednie parę dni już się wymęczyło troszkę ciało i umysł. Standardowo, przynajmniej dla mnie, przekąska w Młynie u Mariaszka. Tankowanie w Ostródzie i .....
 ... deszcz i to mega deszcz. Czyli ostatnie 200 kilometrów dodatkowe odzienie się w końcu przydało i do tego zdało egzamin. Trasa, co tu pisać, nic nie było widać. Najważniejsze, że cało i zdrowo w końcu dotarłem pod dom, a pod nim ... żona z telefonem ... czekała i zdjęcia wykonała :)

 Podsumowując. 2500 kilometrów w doborowym towarzystwie, na wybornych trasach z mega pogodą i jednym małym wyjątkiem. To przygoda, którą na pewno powtórzymy .....
LWG już niedługo o CR&CBS 2015

 



niedziela, 7 czerwca 2015

Męski wypad 2015 część I

 Ostatnie półtora miesiąca to masa pracy związanej z organizacją Cafe Racer and Classic Bike Show, ale też niesamowita przygoda związana z wyjazdem, nazwanym już dużo wcześniej Męskim Wypadem. Już po powrocie dodaliśmy 2015, bo mamy nadzieję powtórzyć go za rok.
 Miała być "drużyna pierścienia" ale Gnadalf (Adam) nie mógł jechać z nami. Skład zamknęliśmy na pięciu osobach, Szymon i Piotr na Triumphach, Adam na Yamaszce oraz Marek i ja na W 800. Tak naprawdę ojcem zamieszania był Michał, który zorganizował w Lanckoronie I Zlot Klasycznego Triumpha. Cafe Racer Club Poland został partnerem przedsięwzięcia, więc wypadało się wybrać :) Przygotowania, szczególnie żon, trwały dość długo, jeśli chodzi o maszyny, nie było strachu, dbamy o nie bardzo dobrze. Problematyczna wydawała się tylko niepewność o pogodę, połowa maja to jedna wielka niewiadoma, więc jeszcze na dzień przed wyjazdem uzupełnialiśmy ekwipunek przeciwdeszczowy, prognozy mimo, że coraz łaskawsze, nie napawały optymizmem.
 Start 15 maja o 8:00 na termometrze niecałe 10 stopni, było rześko. Mimo pełnego docieplenia, ale jednak w skórze, było w h..j rześko, pierwsze 200 kilometrów dało się we znaki, ale wraz z coraz wyższym położeniem słońca, było coraz lepiej. Pierwszy przystanek jakże nudnej A1 wyznaczyliśmy sobie za Toruniem. Szybkie tankowanie i śniadanie w Burger Kingu i lecimy dalej, przed nami jeszcze tylko 430 kilometrów. Za Włocławkiem mieliśmy zgarnąć kolegę, ale nie mógł się doczekać i pognał dalej sam, spotkaliśmy się jednak przed Łodzią na trasie.

Stan licznika na stracie

 Podróż jak to na autostradzie, szybko i monotonnie, ale udało się czasami zaobserwować ciekawe zjawiska. Mnie najbardziej zaciekawiły drapieżne ptaki latające wzdłuż autostrady, albo siedzące na jej ogrodzeniu. Jest ich naprawdę sporo i  polują przy przejściach dla zwierzyny pod A1. I tak oto człowiek zapędza biedne stworzenia prosto w szpony drapieżnika. Resztę trasy można skomentować tak: dwa przystanki jeden pod Łodzią, drugi pod Katowicami. 


 No dobra spytacie a co z pogodą ? Nadal było rześko, ale coraz przyjemniej, trzy krople deszczu zastały nas w okolicach Łodzi i to tyle. Do Lanckorony wjechaliśmy w blasku zachodzącego za szczytami słońca. 650 kilometrów zakończyliśmy przed 17 i uczciliśmy piwem, najpierw jednym :) 
Bardzo szybko i sprawnie zameldowaliśmy się, odebraliśmy zlotowe pakiety i po szybkiej toalecie przyszedł czas na przywitania. W miarę upływu czasu pojawiało się coraz więcej osób, w sumie już wieczorem pod hotelem stało blisko 40 maszyn, a część zlotowiczów miała pojawić się dopiero w sobotę. Widok z tarasu podobał się chyba każdemu.


Dzień drugi rozpocząłem od porannego spaceru. Reszta ekipy za wyjątkiem organizatora spała w najlepsze, a ja rozpocząłem od sprawdzenia taboru. Wszystkie sprzęty na miejscu, można zwiedzać okolice, a było zacnie w blasku wschodzącego słońca.





 Po powrocie śniadanie było już gotowe. Adam już też wstał, reszta zaczęła się też ogarniać. Na 10 zaplanowany był wyjazd. Dość spora trasa jak na taką ilość pojazdów, bo ponad 220 kilometrów po pięknych trasach Beskidu Żywieckiego i Śląskiego, oraz wizytą u dealera marki Triumph w Bielsku. Organizator przewidział podzielenie kawalkady na trzy grupy. Nie zdało to egzaminu i blisko 50 maszyn było w rozsypce. Trzeba było coś z tym zrobić i wraz z Markiem obstawiliśmy cały przejazd, zabezpieczając wyjazdy z podporządkowanych i ronda. Daliśmy radę, a ganianie za czołem peletony sprawiło masę frajdy i szybkiej jazdy po krętych trasach. Drogi nie najlepszej jakości ale ilość zakrętów i widoki wynagradzały wszystko. Przystanki w Rdzawym muzeum, czy na Równicy, dodały trasie uroku. Na Równicy przydarzył też się wywiad dla TVN Turbo i z 15 minut gadania został w materiale motocykl Szymona i to, że CRCP istnieje. Nie ma co pisać, zobaczcie co widzieliśmy.










Po powrocie do hotelu byliśmy lekko zmordowani, cały dzień świeciło słońce i było bardzo ciepło. Pogoda wymarzona, ale przy pracy jaką włożyliśmy z Markiem w doprowadzenie stada do domu, dała się we znaki. Wieczorna kolacja to miks mięs z grilla i jedynie słuszna Perła Export. Mimo, że nie posiadaliśmy z Markiem maszyn zlotowych, towarzystwo przyjęło nas sympatycznie, choć tematy na pewno zdominowały przeróbki i modyfikacje maszyn. Było tego sporo, ale zdziwiło nas, że nikt nie stawiał na zmiany właściwości jezdnych, a jedynie na upiększaniu i głośności. Być może Triumph tak dobrze się prowadzi :)
 Rozmowy trwały do późna, ale my wiedząc ile kilometrów jeszcze przed nami grzecznie poszliśmy spać, nie jako ostatni, ale prawie. Zlot świetnie przygotowany, super nagrody i świetny gość specjalny Weronika Kwapisz. Następnego dnia czekało nas pożegnanie i podróż w Bieszczady, docelowe miejsce Męskiego Wypadu. Ale o tym następny razem ...






CDN

piątek, 24 kwietnia 2015

Zanim o czerwcu ... mamy kwiecień :)

 Jeszcze mamy kwiecień. To jeden z moich ulubionych miesięcy, po pierwsze sezon motocyklowy wchodzi na obroty, po drugie mam urodziny :) Pisząc to, jestem już po ..... czterdziestce, więc wesoło wcale nie jest. Fizycznie nie czuję wieku, ale z tyłu głowy coś tam jednak jest.
 Korzystając z okazji urodzin koleżanki i roczku CRCP, zrobiliśmy jedną imprezę. Było dobrze, bardzo dobrze. Znajomi dopisali zarówno frekwencją, jak i prezentami. Oczywiście większość dostarczyła napitku na smutki, ale za pomysłem mojej żony, część z nich dołączyła się do specjalnego prezentu. Oczywiście całe przedsięwzięcie było utrzymane w ścisłej tajemnicy, ale jak to w grupie, ktoś coś komuś i przeczuwałem niespodziankę. Prezent trafiony na maXa i od dnia następnego testowany.






 Spostrzegawczy zauważyli od razu, dla tych mniej ... prezentem jest nowa kanapa, w stylu cafe. Już tydzień na niej podróżuję, więc mogę co nie co powiedzieć. Po pierwsze, inny materiał, o ile same brzegi są z identycznej tkaniny, o tyle wierzch siodła jest z materiału przypominającego zamsz. Zaletą jest zdecydowanie mniejsza tendencja ślizgania na kanapie, potęgowana profilem. Po drugie, wysokość kanapy, jest ciut wyżej a z każdym centymetrem do tyłu jeszcze po troszku wyżej. Sam profil powoduje, że przesuwamy się do tyłu, bardziej niż na standardowej kanapie. Pierwsze wrażenie było takie, jakbym jechał innym motocyklem. Te dwie rzeczy spowodowały inne ułożenie ciała, przez co kolana idealnie wpasowują się w osłonki na baku, wcześniej były za daleko do przodu. To znowu powoduje, że mam dalej do kierownicy, więc ręce są bardziej wyprostowane.
  No dobra, jestem mega zadowolony i bardzo Wam wszystkim dziękuję, jak zrobię dłuższą trasę opiszę jak się sprawuje ... tyłek, po paru godzinach jazdy :)

  I jeszcze jedno, wróciły nasze co piątkowe spotkania w Stacji Deluxe. Zawsze o 18:00, zapraszamy.





LWG